Teatr Telewizji TVP

„Miłość na Krymie” – Zdzisław Pietrasik: utrwalać dla przyszłych pokoleń widzów

– Krótko mówiąc ten spektakl, nie tracąc tego, co było dobre w wersji scenicznej, dał nam taką dodatkową przyjemność, że byliśmy blisko aktora. Mamy już pewność, że to jest spektakl naprawdę wybitny i dobrze, że to zostało utrwalone – powiedzmy z pewnym patosem – dla potomności – mówi Zdzisław Pietrasik, krytyk filmowy i teatralny, szef działu kulturalnego tygodnika „Polityka” o spektaklu Teatru Telewizji „Miłość na Krymie”.

Jakie jest Pana wrażenie po obejrzeniu spektaklu Teatru Telewizji „Miłość na Krymie” Sławomira Mrożka, który stanowi telewizyjną adaptację przedstawienia wyreżyserowanego na deskach Teatru Narodowego przez Jerzego Jarockiego?

– Tak jak powiedział dyrektor Jan Englert jest to praca misyjna, zarówno Teatru Narodowego – ten Narodowy to nie jest jakiś pusty frazes, ale również działalności misyjna Telewizji Polskiej. Chodzi o to, żeby pokazywać szerokiej publiczności takie spektakle. Ja to widziałem wcześniej na żywo, więc miałem porównanie z wersją Jana Englerta, który jest reżyserem telewizyjnym. Moim zdaniem przeniósł to najlepiej jak tylko można było, grając dużo na zbliżeniach. Stworzył taki rytm wewnętrzny filmowy. No i aktorzy – wspaniali aktorzy. Można by wymieniać wszystkich po kolei – pani Małgorzata Kożuchowska, pan Mariusz Bonaszewski, oczywiście pani Anna Seniuk i pan Janusz Gajos. Na prapremierze spektaklu Teatru Telewizji oglądaliśmy ich z bliska. Kiedy się siedzi na widowni to tylko widzimy sytuacje, często się tylko domyślamy, jak oni to robią naprawdę, jak grają twarzą. Tu mieliśmy przyjemność oglądania ich tak jak w kinie, w bliskich planach. Myślę, że właśnie dzięki tym zbliżeniom, tym bardziej mogliśmy docenić kunszt aktorski.

No właśnie. Jest taka scena, gdy porucznik Piotr Aleksiejewicz Sjejkin łamie serce nauczycielce Tatianie Jakowlewnej Borodinie. W oczach grającej Tatianę Małgorzaty Kożuchowskiej pojawiają się łzy i my to widzimy…

– Pani Kożuchowska pokazała tu też, że ładnie śpiewa. W tej scenie, o której pan wspomina, to było widać łzy. Pani Jolanta Fraszyńska, kiedy była bardzo rozemocjonowana, też widzieliśmy co się dzieje w jej oczach. To jest taka wartość dodana. W teatrze takiej bliskości nie mamy. Nie mamy takiej satysfakcji. Krótko mówiąc ten spektakl, nie tracąc tego, co było dobre w wersji scenicznej, dał nam taką dodatkową przyjemność, że byliśmy blisko aktora. Mamy już pewność, że to jest spektakl naprawdę wybitny i dobrze, że to zostało utrwalone dla – powiedzmy z pewnym patosem – dla potomności.

Nie pierwszy to taki przypadek. Całkiem niedawno w Teatrze Telewizji mogliśmy obejrzeć spektakl „Udręka życia”, który też był przeniesieniem z Teatru Narodowego. Może stanie się to pewną specjalizacją?

– Przypomnijmy, że pani Danuta Maksymowicz, wdowa po panu Jarockim, zakrzyknęła z widowni, żeby przenieść do Teatru Telewizji także spektakl „Sprawa” według „Samuela Zborowskiego” Juliusza Słowackiego. To jest grane w tym teatrze, tylko na scenie od Wierzbowej. To naprawdę jest świetny spektakl – występują w nim m.in. Mariusz Bonaszewski i Jerzy Radziwiłowicz, których widzieliśmy w „Miłości na Krymie” – i myślę, że ten apel należy popierać. Jarocki już nic więcej nie wyreżyseruje i trzeba to utrwalić, bo to jest już odchodząca szkoła reżyserowania. Kończy się jakaś epoka w teatrze polskim i Jarocki był jednym z ostatnich mistrzów teatru, przynajmniej dla mnie, najważniejszego.

Jakie – według Pana – powinny być zachowane proporcje pomiędzy spektaklami robionym od początku do końca w studiu, a tymi, które były grane w teatrze żywym?

– Teatr Telewizji to przede wszystkim spektakl robiony dla telewizji, bo to jest mimo wszystko trochę inna poetyka. Wiadomo, że to się inaczej opisze i inaczej kręci. Z tymi przeniesieniami bym nie przesadzał. Uważam jednak, że należy te spektakle najważniejsze utrwalać dla przyszłych pokoleń widzów, bo może już takiego teatru nie będzie. A przynajmniej nieprędko.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz