„Lekkomyślna siostra” – Paweł Paprocki: Janek to człowiek chciwy
– Warto zauważyć, że reżyserka Agnieszka Glińska przeniosła to w okres międzywojenny. To jakoś pasuje. To jest taki efekt, że to nie jest z naszych czasów, natomiast problemy są jak najbardziej aktualne. Jest to taka wiwisekcja ludzkiej chciwości i hipokryzji – mówi Paweł Paprocki, grający rolę Janka Topolskiego w spektaklu Teatru Telewizji „Lekkomyślna siostra” Włodzimierza Perzyńskiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej.
Co siedzi w człowieku, że chce zostać aktorem? Czy marzył Pan o tym już jako dziecko, czy stało się to później, np. nie mógł się Pan zdecydować jaki wybrać zawód?
– Jeżeli chodzi o marzenia, to ja marzyłem, żeby zostać muzykiem, a konkretnie pianistą. Myślałem o studiach w akademii muzycznej. Ale to nie wyszło i poszedłem na egzamin do szkoły teatralnej. Jakieś inklinacje teatralne miałem w szkole średniej – uczęszczałem zresztą do społecznego liceum im. Jerzego Grotowskiego. Do Akademii Teatralnej dostałem się po odwołaniu, bo po egzaminie jako pierwszy zostałem pod kreską. Ale cieszę się, że się dostałem, bo po prostu chciałem być artystą. Żadna inna opcja mnie nie interesowała. Praca w zespole, praca z muzyką, bo teatr łączy wiele różnych rzeczy, że to będzie coś, w czym będę mógł się spełniać.
Bycie w zespole aktorskim Teatru Narodowego to marzenie wielu aktorów. Panu się udało. Jak to się stało?
– Był to zbieg wielu różnych okoliczności. Miałem ogromną przyjemność, zaszczyt i szczęście zagrać w przedstawieniu dyplomowym w reżyserii Mai Komorowskiej „Opowieści Hollywoodu”, znane w Polsce głównie z Teatru Telewizji w reżyserii Kazimierza Kutza z Januszem Gajosem w roli głównej. Maja Komorowska postanowiła z nami zrobić ten tekst na dyplom i ja tam zagrałem główną rolę. Była to bardzo trudna, ale fascynująca praca. Na zaproszenie Akademii Teatralnej przyjechał do Polski autor tej sztuki Christopher Hampton, żeby zobaczyć to przedstawienie. Mieliśmy też przyjemność z nim porozmawiać. Ten spektakl obejrzało wielu twórców polskiego teatru. Był taki wieczór, gdzie w jednym rzędzie siedzieli Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki i Krystian Lupa. Czułem, że biorę udział w czymś ciekawym i fajnym i potem profesor Jan Englert zaproponował mi pracę w Teatrze Narodowym w przedstawieniu w reżyserii Oli Koniecznej. W następnym sezonie, tj. w 2007 roku, zaprosił mnie pan Jerzy Jarocki do „Miłości na Krymie”.
To musiało być dla młodego aktora coś niesamowitego. Dodajmy, że spektakl został całkiem niedawno zrealizowany dla Teatru Telewizji. Jakie ma Pan wspomnienia z pracy z Jerzym Jarockim?
– Praca z profesorem Jarockim nad „Miłością na Krymie” to było prawie pięć miesięcy. To była moja pierwsza duża rola w Teatrze Narodowym i wiązało się to z wielkim stresem – w obsadzie znalazły się wybitne postacie teatru, profesorowie Akademii Teatralnej, w tym Anna Seniuk. Była to praca obciążona stresem debiutanta. Profesor Jarocki zwykł pracę poprzedzać taką dłuższą wypowiedzią o spektaklu. Pamiętam, że on mnie pytał, co ja o tym sądzę, a ja nie bardzo potrafiłem cokolwiek powiedzieć. Mimo różnych recenzji spektakl jednak odniósł sukces. Sukcesem jest to, że został zapisany dla Teatru Telewizji. Była to ważny moment mojej kariery.
„Lekkomyślna siostra” to tekst znacznie starszy od „Miłości na Krymie”. Co dostrzega Pani w nim aktualnego także dzisiaj?
– Warto zauważyć, że reżyserka Agnieszka Glińska przeniosła to w okres międzywojenny. To jakoś pasuje. To jest taki efekt, że to nie jest z naszych czasów, natomiast problemy są jak najbardziej aktualne. Jest to taka wiwisekcja ludzkiej chciwości i hipokryzji.
W spektaklu nie ma postaci specjalnie pozytywnych. Pana Janek Topolski też zdecydowanie nie jest taką postacią…
– Janek pełni rolę takiego katalizatora, przyśpieszacza różnych zdarzeń. Można o nim powiedzieć, że jest to człowiek chciwy. Jest realistą i myśli o pieniądzach. Dowiadujemy się, że odrzucono jego zaręczyny z uwagi na jego stan posiadania. Wiemy o nim, że ma jakieś długi. Poza jakiś ówczesnym sztafażem, wszystkie te problemy są aktualne. Wartość ludzi mierzymy często liczbą cyfr na koncie. Janek jest postacią, która bez ogródek o tym mówi. Nie ukrywa tego. Dramat głównej bohaterki, granej przez Ewę Konstancję Bułhak, polega na tym, że ona chce to ukryć nawet przed sobą. Żyje w zakłamaniu i najważniejsze rzeczy autor opowiada właśnie przez tę postać. Historia Mani, czyli tytułowej „lekkomyślnej siostry”, jest tłem i jednocześnie kluczowym czynnikiem, który powoduje różne reakcje w rodzinie Topolskich. Doprowadza to wszystko do tragedii, bo w ujęciu Agnieszki Glińskiej tak się to właśnie kończy.
Agnieszka Glińska to reżyserka, ale także i aktorka, o czym widzowie mogą się przekonać właśnie w „Lekkomyślnej siostrze”, gdzie kreuje rolę Mani. Jak się z nią pracuje?
– Z Agnieszką pracowałem kilkakrotnie. Nie czułem żadnej różnicy pomiędzy pracą w sytuacji, kiedy ona jednocześnie grała rolę. Na pewno sama czuła taką różnicę, ale na pewno miała jeszcze więcej pomysłów, bo doszedł wysiłek spojrzenia na swoją rolę z zewnątrz. Praca z nią jest przyjemnością, jest pozbawiona…
Niepotrzebnego stresu?
– Tak, niepotrzebnego. Słuszne jest rozdzielenie stresu na potrzebny i niepotrzebny. Może ona w ten sposób dobiera obsadę, że nie ma nerwów. Właśnie myślę, że obsada jest połową sukcesu. Te role, które ona wybiera dla aktorów, zaczynają do nich powoli przylegać. Ma ona jakiś szósty zmysł pomagania aktorowi w samodzielnym dochodzeniu do postaci, do roli, do efektu końcowego. Jest takim przewodnikiem, nie narzuca nic i jest otwarta na propozycje. Zawsze miło wspominam pracę z Agnieszką.
Miałem okazję rozmawiać z Iwanem Wyrypajewem przy okazji Teatru Telewizji na żywo „Iluzje”, zresztą w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Pan miał okazję występować w jego „Tańcu Delhi”. Jak Pan wspomina współpracę z Wyrypajewem?
– Wydaje mi się, że w pierwszej kolejności Iwan jest pisarzem, poetą, dramaturgiem. Dopiero potem reżyserem, ale przecież i aktorem. Zaczynał w teatrze w Irkucku jako aktor, potem studiował reżyserię, zaczął pisać sztuki, reżyserować filmy. Jest artystą bardzo wszechstronnym. Godna podziwu wydawała mi się umiejętność krytycznego odniesienia się do własnego tekstu. Wyraźnie oddzielał kwestie dramaturga i reżysera. On podąża wyraźnie przez siebie wytyczoną drogą, gdzie najważniejszy jest sens słów, których on jest autorem. Przy „Tańcu Delhi” tu w Narodowym najważniejszy był dla niego tekst. Przyjęta została surowa konwencja jeśli chodzi o scenografię i kostiumy, a okraszone zostało to muzyką operową. Właśnie ta konwencja miała pomagać aktorom i widzowi wchodzenie w tekst. Iwan zwraca bardzo uwagę, żeby aktorstwo nie zamazywało sensu, który jest w tekście. Wydaje się, że na kilku spektaklach udało to się nam osiągnąć.
Niedawno w Teatrze Narodowym odbyła się premiera „Zbójców” Fryderyka Schillera z Panem w jednej z głównych ról. Reżyser Michał Zadara twierdzi, że ten ponad 200-letni tekst traktuje współcześnie…
– Ja gram rolę Karola, chłopaka z dobrego domu, który zostaje hersztem bandy morderców i złodziei. Taki artysta jak Michał Zadara nie weźmie na warsztat czegoś, co nie jest współczesne. „Zbójcy” są tekstem wybitnym, bo brzmią współcześnie w każdych czasach. Jakby to banalnie nie brzmiało, ten dramat próbuje dotknąć pewnej prawdy o naturze ludzkiej. Michał Zadara był jednak na kontrze do uwspółcześniania starych tekstów, bo bierze przekład Michała Budzyńskiego, który jest najbliższy tej patynie Schillera. Ta patyna jest wszechobecna – wiele zdań przełożonych na język współczesny straciłoby swój błysk. Jest to fascynujące, że gramy to w kostiumach współczesnych, bardzo realistycznej, wręcz werystycznej scenografii, a używamy języka nieznośnie naleciałego archaizmami. Może posłużę się tu cytatem ze sztuki: „Jest to spektakl, co ci łzy do oka sprowadza i jednocześnie boki do śmiechu łaskocze”. Tego łaskotania do śmiechu jest dużo w tej sztuce, co widać po reakcjach widzów.
Pańska aktywność zawodowa skupia się głównie na teatrze. Czy to świadomy wybór?
– Jakoś tak się zdarzyło, że pracuję w zasadzie tylko w teatrze. Zdarzyło mi się parę razy wziąć udział w przedsięwzięciach filmowych, ale to były role epizodyczne. Oczywiście marzę, żeby grać też w filmach. Cieszę się natomiast, że jest co robić, że mogę popracować nad tego kalibru tekstem jak „Zbójcy” Schillera.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawia: Paweł Pietruszkiewicz