„Rybka canero” – Andrzej Zieliński: tu nie ma pozytywnych postaci
– W tej sztuce sytuacja jest tak zagęszczona, że nawet rzeczy, które normalnie nie byłyby śmieszne, w tym przedstawieniu stają się bardzo śmieszne – mówi Andrzej Zieliński, grający Ignacego Vogla w telewizyjnej komedii Juliusza Machulskiego „Rybka canero”.
Jak skonstruowana jest akcja „Rybki canero”?
– Akcja tej komedii dzieje się w czasie jednego intensywnego dnia, będącego czasem stypy po śmierci ojca postaci, którą gram, a która nazywa się Ignacy Vogel. Są domownicy, pojawia się policja, atmosfera się zagęszcza.
Jaki rodzaj komedii tworzy „Rybka canero”?
– Ja ją określam jako „Kobrę rodzinną”, bo została zrobiona trochę podobną metodą, jaką robione były niegdysiejsze kryminalne, telewizyjne „Kobry”. W tej sztuce sytuacja jest tak zagęszczona, że nawet rzeczy, które normalnie nie byłyby śmieszne, w tym przedstawieniu stają się bardzo śmieszne.
Ale chyba nie na poważnie?
– Oczywiście, że nie. Widz powinien się na tej sztuce przede wszystkim bawić.
A jaka jest w tym rola Ignacego?
– Specyfika jego postaci polega na tym, że Ignacy minuta po minucie, godzina po godzinie coraz bardziej traci zainteresowanie i kontakt z całą sytuacją. Na pewno nie jest pozytywnym bohaterem, ale w tej sztuce nie ma pozytywnych bohaterów.
Wygląda na to, że stał się Pan jednym z ulubionych aktorów Juliusza Machulskiego. Jakim jest reżyserem?
– Świetnym profesjonalnie, a przy tym – powiedziałbym – higienicznym, nie stwarza przeciążeń w pracy. Pracuje się z nim przyjemnie i miarowo. A to i ułatwia pracę i daje przy okazji przyjemność.
W Teatrze Telewizji ma Pan bogaty dorobek, a na początku obecnego roku minęło już trzydzieści lat od Pana debiutu na telewizyjnej scenie. Była to dla Pana okazja do spojrzenia wstecz?
– Nie bardzo miałem na to czas, ale tytułową rolę Brytannika w klasycznej tragedii Racine’a w reżyserii Jana Błeszyńskiego w 1985 roku mam zawsze w pamięci, bo zagrałem ją jako bardzo młody aktor. Potem miałem długą przerwę i dopiero w 1990 roku znów otrzymałem propozycję z Teatru Telewizji, w „Wyspie króla snu” Avrili, którą wyreżyserował Artur Barciś. A potem już poszło i w pierwszej dekadzie tego wieku nie było chyba roku, żebym czegoś w telewizji nie zagrał. Dopiero później propozycje się rozrzedziły.
Które role najbardziej Pan sobie ceni?
– Na pewno dobrze wspominam Don Alonsa w „Don Juanie” Moliera w reżyserii Leszka Wosiewicza, Lancastra w „Edwardzie II” Marlowe’a w reżyserii Macieja Prusa, Lilka we „Wniebowstąpieniu” Konwickiego i Moczarskiego w „Rozmowach z katem”, obie realizacje w reżyserii Macieja Englerta. A ostatnio w „Komedii romantycznej” Wojciecha Tomczyka w reżyserii Michała Gazdy, czy w „Branczu” Julka Machulskiego.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński